Ach, ta cudowna nostalgia… Rzig.
Jeśli to pamiętasz, miałaś zajebiste dzieciństwo!
Jeśli wiesz co to jest, jesteś z ostatniego pokolenia, które bawiło się na dworze!
Te czasy… one już nie wrócą.
Było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze…
Okej, ten wpis będzie dotyczyć lat 90. Ale będzie całkowicie odmienny od tego, czym karmią nas internety i peje poświęcone retro temu czy tamtemu. Ten wpis to wpis bardzo mocno subiektywny i pewnie niejedna osoba z mojego pokolenia millenialsów będzie chciała się spłakać, więc na sam początek disklajmer: piszę o SOBIE, o SWOICH odczuciach i nikomu nie każę się ze mną zgadzać. :) A jeśli uznasz, że się nad sobą użalam, wcale nie jestem wyjątkowa i inni mają gorzej – profilaktycznie zapraszam wypierdalać już teraz. :)
Urodziłam się w roku 1986, a edukację szkolną rozpoczęłam w 1993, więc tak, lata 90 i początek 00 to okres mojego dzieciństwa. I od razu napiszę wprost: NIE, nie miałam szczęśliwego dzieciństwa niczym z boomerskich sentymentalnych obrazków popularnych na Facebooku. I śmiem o tym mówić głośno.
Nie będę tutaj opowiadać wam historii mojego dzieciństwa, w dużym skrócie powiem tylko, że moich rodziców wychowali moi dziadkowie (logiczne, nie?), czyli ludzie, którzy przeżyli drugą wojnę światową. Babcie i dziadkowie w czasie wojny byli młodymi nastolatkami, w pełni świadomymi sytuacji i tego co się dookoła dzieje. Wojna odciska piętno na każdym – nie tylko na ludziach, którzy przeszli przez najcięższe możliwe wojenne traumy, czyli byli więźniami obozów koncentracyjnych lub walczyli na froncie.
Wojenne traumy dziadków mocno odbiły się i na mojej mamie, i na moim ojcu. Zacznę od ojca, który swoje lęki, frustracje i problemy przez prawie 40 lat topił w alkoholu. W 2021 roku, gdy miał 66 lat, jego zdrowie wysiadło. Trafił do szpitala, gdzie po dwóch tygodniach jego układ krążenia nagle odmówił współpracy – częsta sytuacja przy zespole abstynencyjnym…
Mama z kolei zawsze była (i ciągle jest) osobą wysoko neurotyczną i lękową. Nie było jej łatwo ani w domu rodzinnym, ani potem u boku męża alkoholika. Ważny w tej historii będzie fakt, że mama całe życie była zdana na siebie – także finansowo, nie zarabiała kokosów, a chciała, żeby niczego mi nie zabrakło.
No i co… Twoje szanse stają się niższe już na samym starcie, bo zamiast rodziny kochającej i wspierającej, jest rodzina dysfunkcyjna. O problemie nie wolno nikomu mówić – bo sąsiedzi powiedzą, że jesteśmy patologia. Tak jakby to mama piła, a sąsiedzi nie mieli oczu ani uszu… Ty jesteś tylko dzieckiem, więc aby przetrwać, musisz się dostosować do tego co jest. Czyli przyjmujesz różne role dziecka z rodziny dysfunkcyjnej. Co to za role – możecie poczytać w internecie.
Jest rok 1993. Idę do szkoły, ale nie jest mi łatwo. Mama wybiera dla mnie prywatną szkołę w spokojnej dzielnicy miasta – wypruwa sobie żyły, żeby za nią zapłacić, ale to nie moje zmartwienie. Ja mam inne. Szkoła ma być bezpieczna i przyjazna, tymczasem starsze dzieciaki na potęgę dokuczają młodszym. Rodzice ani nauczyciele nie reagują, przyzwalają. Od mamy słyszę „nie przejmuj się”, a od ojca „a w domu to jakoś potrafisz pyskować!”… Bo czym są moje śmieszne, dziecinne problemy, w porównaniu z ich problemami, poważnymi i jakże dorosłymi… Od nauczycieli słyszy się tekst w stylu „kto się czubi, ten się lubi” tudzież inne „końskie zaloty” i olewają temat. A ty, mała 8-letnia dziewczynka, nie potrafisz poradzisz sobie z 13-letnimi konusami – bo jak miałabyś to zrobić?, więc zamiast myśleć o nauce, myślisz jak tu się nie narazić starszakom…
Do mojej klasy prowadził węższy korytarz. Kiedy wracaliśmy z sali gimnastycznej, starszaki usiadły pod jedną i drugą ścianą i zaczęły podkładać maluchom nogi, śmiejąc się dziko kiedy któryś z młodziaków się wywalił. Nauczyciel WFu stał obok i z rozbawieniem patrzył na tę scenę, zachęcając nastoletnich oprawców do działania. I nie, to nie było „zgniłe jabłko”, jakiś skrajny, odosobniony przypadek – to była w tamtych czasach szkolna normalność i codzienność. To jest właśnie pierwszy z powodów, dla których uważam lata 90 za chujnię z grzybnią – bo było pełne przyzwolenie na patologię w szkołach. Część z nas millenialsów dzięki temu podobno wyrosła „na ludzi”, jak sami twierdzą (głównie faceci), ja też wyrosłam na człowieka (bo na co miałam, na kota?), ale dość solidnie zaburzonego.
Mam 8 lat i czuję ciągły lęk oraz strach. W domu też czuję ciągły lęk oraz strach. I tak przez kolejnych 27 lat…
Ale wpis ma się jednak kręcić wokół gier. No to będzie o grach.
W pierwszej klasie mieliśmy przedmiot o nazwie informatyka. Jak to wyglądało? Przyszedł do nas młody nerd z brodą i w okularach i wpuścił nas do sali. Klasa była dziwna i trochę creepy, zionęła głębokim PRL-em. Bo szkoła mieściła się w dawnym technikum górniczym, które nie zostało jeszcze wyremontowane i dostosowane do potrzeb podstawówki (kolejny standard lat 90). Szkoła była pełna dziwnych artefaktów, co miało swój wielki urok, ale z perspektywy 30 lat stanowiło po prostu zagrożenie dla uczniów.
W sali stał ogromny, radziecki czarno-biały telewizor lampowy i… mgr Nerd podłączył do niego jakąś konsolę. Nie mam zielonego pojęcia, jaka to mogła być konsola. Chłopaki (bo dziewczynki, jak wiadomo, nie zajmowały się elektroniką ani grami) polecieli jak pszczoły do miodu, ja wolałam bawić się z resztą lub rysować. Raz jednak postanowiłam zagrać, gra polegała na tym, że pikselowym… autem? pająkiem? należało omijać pikselowe przeszkody, które zmieniały położenie. Nie szło mi to za bardzo, bo nigdy wcześniej nie miałam żadnego kontaktu z jakimikolwiek grami wideo. Chłopcy mnie wyśmiali i bliska popłakania się wróciłam do swoich rysunków.
W moim domu nikt nie interesował się elektroniką. Ojciec interesował się głównie alkoholem, ale jeśli kupował jakieś sprzęty, to wyłącznie audio. Moja mama też nie interesowała się komputerami i konsolami, zresztą bądźmy szczerzy – w tamtych czasach takie urządzenie to była wartość co najmniej jej kilku (jak nie lepiej) pensji (dla ciekawskich: mama całe życie zawodowe była nauczycielką). Pierwszy kontakt z takimi urządzeniami miałam dopiero w szkole, a dodam, że większość moich szkolnych kolegów pochodziła z bogatych rodzin.
Krótko po rozpoczęciu edukacji zakumplowałam się z jednym z chłopców z mojej klasy. Pamiętam, że jego matka z jakiegoś powodu mnie nie znosiła. Jego ojca pamiętam słabo, ale w tej historii jest istotny o tyle, że w latach 90 otworzył firmę i jak wielu, dorobił się niezłych kokosów. Młody miał więc wszystkie gadżety, o jakich marzyły ówczesne dzieciaki – w tym także i ja.
Jako, że chłopak mieszkał po sąsiedzku – na tej samej ulicy, co moja babcia – często po szkole wpadałam do niego, żeby pograć na Pegasusie. Moją ulubioną grą były Tanki, ale innymi też nie gardziłam. Pamiętam jak raz kolega odpalił Contrę i akurat do pokoju weszła jego babcia z talerzem owoców. Patrząc na ekran, skomentowała: „no wiesz co, takie brutalne gry pokazujesz dziewczynce…!”. xD
Po Pegasusie przyszła kolej na Nintendo 64, a potem rodzice kupili mu PSX. Ogrywaliśmy na nim Króla Lwa. Kolega miał również Game Boya i kiedy przyniósł go do szkoły, rozpętała się istna burza fascynacji i pożądania – każdy chciał tę konsolkę. Wkrótce inni chłopcy z klasy także zaczęli przychodzić z Game Boyami, również w wersji Pocket. Ja w tamtych czasach mogłam tylko marzyć o GB – jedyne co, miałam Brick Game (kosztował wtedy 20 zł, niestety nie pamiętam, czy było to dużo czy mało – na pewno duuuużo więcej, niż obecnie).
Do prywatnej szkoły chodziłam przez trzy lata. Potem w moim życiu nadeszły pewne zmiany – przeprowadziłam się z mamą do nowego mieszkania. Wkrótce okazało się, że będę musiała zmienić szkołę. Trafiłam do zwykłej, rejonowej podstawówki. Fakt, że w mojej nowej klasie było z 40 dzieciaków, już był dla mnie sporym szokiem. Jako nowa, już byłam na straconej pozycji. Jako odmieniec – byłam na szczególnie straconej pozycji. No i – standardowo. Nikt nie chciał siedzieć ze mną w ławce, ani ze mną gadać. Dziewczynki, które pamiętałam z przedszkola i miałam nadzieję się z nimi zaprzyjaźnić, okazały się moimi największymi bullies. Bałam się również chodzić korytarzem, bo tam z kolei padałam ofiarą kolesiów ze starszych klas, którzy szykanowali mnie na różne sposoby.
Nauczyciele standardowo mieli wyjebane, ale gdyby tylko mieli wyjebane, to jeszcze byłoby pół biedy… Naszą wychowawczynią była niejaka Krystyna G., podstarzała, pierdolnięta w głowę psychopatka (nie nazwę inaczej osoby, która z upodobaniem znęca się psychicznie nad bezbronnymi dziećmi) – uczyła matematyki i szybko wywęszyła, że mam problemy z tym przedmiotem. W ramach „terapii” na KAŻDEJ lekcji wywoływała mnie do tablicy, kazała rozwiązywać zdania i cały czas wydzierała na mnie mordę, wyzywała mnie i poniżała przed całą klasą – ku uciesze moich młodocianych prześladowców – a potem z satysfakcją stawiała NDST. Trwało to trzy lata. Zresztą, reszta dzieciaków też drżała, kiedy popierdolona wariatka akurat z rana wstała lewą nogą. Tak, to kolejny ze standardów lat 90 – w szkołach latami uczyły osoby, które obecnie po tygodniu straciłyby dożywotnio prawo do wykonywania zawodu nauczyciela.
Efektem lekcji matematyki było… nie, nie to, że dobrze nauczyłam się matematyki. Efektem lekcji z panią G. było to, że w wieku 11 lat pojawiły się u mnie myśli samobójcze. Które nie opuściły mnie przez kolejnych 17 lat, kiedy to obecny psychiatra zapisał mi Escitalopram. Niechcący wygadałam się mamie, pobiegła wtedy do dyrektorki na skargę i matematyca na pewien okres się ode mnie odjebała. To było i tak komiczne zważywszy na fakt, że ta stara kurwa nie powinna absolutnie pracować z dziećmi. Albo w ogóle z czymkolwiek, co żyje i czuje.
Mój koszmar skończył się w 1999 roku wraz z reformą edukacji – poszłam do pierwszej klasy gimnazjum i zmieniła się wychowawczyni. Miała tak samo na imię i również była matematyczką, ale całkowicie normalną i sympatyczną, która lubiła i chciała uczyć dzieciaki, a nie sprawiać, że miały w planach skok pod pociąg.
Swoją drogą, przypadkiem znalazłam na FB jakiś czas temu profil tej kurwy uczącej mnie w podstawówce – z psychopatki, jak to się często zdarza, ewoluowała w starą dewotę. Komentarze są tu zbędne.
A gry…?
Oczywiście nie miałam konsoli ani komputera – dobrze, że był magnetowid i mogłam oglądać piracką kasetę z Królem Lwem na starym, ruskim telewizorze, a potem też inne bajki. Dużą radochę miałam z zakupu nowego telewizora kineskopowego Daewoo w 1998 roku, był to spory przeskok technologiczny.
Z kolegami z poprzedniej szkoły straciłam kontakt. Tak, wtedy nie było smartfonów, Facebooka i komunikatorów internetowych i jeśli urywały się dziecięce przyjaźnie, to w 99,9% na zawsze (po 30 latach możesz jedynie przypadkiem znaleźć tych ludzi na FB, przypomnieć sobie, że taki ktoś faktycznie istniał i stwierdzić, że te osoby są zupełnie inne od ciebie, a poza rokiem urodzenia nic was już nie łączy). Tym samym straciłam też źródło dostępu do gier. Czasem zdarzało się, że wpadłam do kogoś, kto miał komputer – u jednej z koleżanek, której matka pomagała mi z matematyką grałam trochę w starego crapa pt. SKOUT, ale były to rzadkie przypadki, bo poza jedną dziewczyną, która mnie tolerowała (komputera niestety nie posiadała), nie miałam w klasie żadnej koleżanki czy kolegi. Reszta mnie gnoiła, bądź ignorowała.
W gimnazjum moja sytuacja zmieniła się o tyle o ile – wprawdzie stara psychopatka przestała być moją wychowawczynią, ale starzy bullies zostali zastąpieni nowymi. W sumie w gimnazjum trzymałam się z dwiema osobami. Z koleżanką, która jako i ja miała hysia na punkcie Dragon Balla – niestety potem przestała być nerdem i bardziej zaczęli interesować ją chłopcy jak to często bywa w tym wieku. Nie wiedziałam jej 18 lat i nie mam zielonego pojęcia co u niej, gdzie mieszka i tak dalej. Niech sobie zostanie miłym wspomnieniem z chujowego okresu. Drugą osobą, z którą się zadawałam, był taki jeden kolega, który – podobnie jak ja – był ofiarą ciągłego bullyingu, a nawet gorszego, bo dla niego jako chłopaka nie było absolutnie żadnej taryfy ulgowej. Po dwudziestu kilku latach ciężko powiedzieć, czy te osoby faktycznie mnie lubiły, czy była to przyjaźń na zasadzie „wyrzutki trzymają się razem, bo co mają zrobić”. Zresztą, jakie to ma znaczenie. Każdy dorósł i poszedł w swoją stronę.
Z kolegą mieliśmy wspólne tematy takie, jak Dragon Ball, Gwiezdne Wojny i oczywiście gry. We wrześniu 2001 roku w moim domu pojawił się pierwszy komputer. Niestety był to kompletny złom, kupiony zresztą po zawyżonej cenie od prywatnego sprzedawcy – bo nikt wtedy się na tym nie znał. :) Miałam już wiedzę na temat obsługi Windowsa 98 – bo od drugiej klasy gimnazjum miałam informatykę. Zastąpiła zajęcia praktyczno-techniczne i cóż, nie da się ukryć, że umiejętność obsługi komputera przydała mi się w życiu dużo bardziej, niż umiejętność rysowania rzutów prostokąta tudzież kreślenia innego pisma technicznego. :)
Niestety moja radość trwała krótko, bo ten komputer miał starożytną kartę graficzną, która nie była w stanie pociągnąć kompletnie NIC z nowych ówcześnie gier. Chłopaki z klasy jarali się premierą GTA III – na moim drewnianym komputerze ta gra by się nawet nie zainstalowała. Cóż było robić – czasem wbijałam do kolegi, a miał nowoczesny i szybki komputer – i patrzyłam jak on gra w coraz to nowe i fajniejsze gierki. Kolega oddał mi też różne swoje stare płytki, głównie demka z CD-Action i Clicka (kupował te gazety i czasem czytało się je na szkolnych przerwach). Pewne demka katowało się w kółko – z braku laku, na przykład Jazz Jackrabbit 2 czy Dzielne Krasnale. Kolega miał też GameBoye, najpierw Color, a potem pierwszego Advance. Czasem dawał mi pograć.
Wśród płytek z odzysku znalazła się jedna, która szczególnie przypadła mi do gustu – TPP oparte na pierwszym epizodzie sagi Gwiezdnych Wojen. Gra była kolorowa, pełna wyzwań, zagadek, elementów zręcznościowych, czasem trzeba było posiekać kogoś mieczem świetlnym. :) No i działała na tym trupie. Wciągnęła mnie na dobre.
W szkole nie jest lekko. Grupka chłopaków z klasy wzięła mnie na cel i notorycznie się nade mną znęcała. Dokuczało mi też trzech skurwysynków z ósmej klasy, która chodziła do szkoły jeszcze wg. starego systemu. Reakcja nauczycieli, którzy doskonale to wszystko widzieli – zerowa. Ba, to ja obrywałam naganami kiedy próbowałam się bronić. Dokładnie tak, jak na tym znanym memie z Goku i Freezą. Na dodatek koleś, który był nastawiony do mnie przyjaźnie, rok później zmienił się w mojego największego bully’ego. Nie miałam życia, nie mogłam przejść korytarzem, żeby ktoś mnie nie popchnął, nie uderzył czy nie opluł. Chowałam się po kątach piętro wyżej, na korytarzach liceum, a i tak mnie czasem dorwali.
W moim domu również nastał bardzo ciężki okres. Przez rok mieszkał z nami ojciec, który przepił mieszkanie po swojej mamie i nie miał się gdzie podziać. Pił. Dużo i codziennie.
Uciekałam w gry. Właśnie w to Mroczne Widomo. Byłam przez moment w innym świecie i było łatwiej.
Dwanaście miesięcy ciągłego stresu przypłaciłam wrzodami żołądka oraz czymś, co miało się uaktywnić w nowej szkole (czyli w liceum) – pierwszymi objawami psychotycznymi.
Trzecia klasa gimnazjum to u mnie okres typu „kiedyś człowiek był młody, miał trzy gierki na krzyż, grał w nie bez ustanku i miał radochę. Niestety, mnóstwo gier – absolutnych klasyków, które ruszyłyby na tym starym gruchociku – po prostu mnie ominęło. Fallouty, pierwsze Diablo, System Shocki, różne RPGi… Po pierwsze, poza ww. osobami nie miałam za bardzo żadnych znajomych, czyli – nie miałam skąd brać płyt. Tak, to były wczesne lata 00 i naprawdę mało kto miał wtedy luksus, jakim było stałe łącze. Ja nie miałam nawet modemu, bo moja mama nie chciała się na to zgodzić – po latach rozumiem jej decyzję. ;)
A po drugie, no cóż, nie potrafiłam wtedy grać w nic poza FPSami, TPP i platformówkami. Bo tak.
Próbowałam potem, po wielu latach, bawić się w retro sprzęty i retro gaming – niestety, okazało się, że po 25-30 latach retro gry mają mi niewiele do zaoferowania. Moi rówieśnicy tru gejmerzy pewnie teraz zesrają się na błękitno albo wcisną haha reaction, ale cóż – ani to już ładne, ani grywalne. Tak, przez chorobę oraz leki psychiatryczne nie mam praktycznie żadnego skilla, często gram na cheatach (oczywiście tylko w singlu, w multi nie grywam w ogóle) i nie widzę w tym żadnego powodu do wstydu. Bo gry to zabawa i rozrywka, a nie konkurs który samczyk ma większego siurka.
No i wolę, żeby dobre wspomnienia pozostały dobrymi wspomnieniami – a często konfrontacja gier z dzieciństwa/młodości ze współczesnością bywa dla tych wspomnień druzgocząca. Jak na moje, bronią się tylko pikselki z GameBoya…
Czarę goryczy przelał fakt, że moja zbierana pieczołowicie przez lata retro kolekcja okazała się być warta może 1/4 tego, ile w nią władowałam. No cóż. :)
Ale wróćmy do szkoły.
W wielką ulgą i pełna nowych nadziei ukończyłam gimnazjum. Tym samym rozeszły się drogi moje i kolegi nerda – ja poszłam do liceum, on do technikum. Niestety, już po miesiącu w nowej szkole wszystko się posypało. Zaczęły się u mnie objawy psychotyczne. Nie była to pełnoprawna psychoza – miałam minimalny krytycyzm do tego wszystkiego, ale mimo to moje postrzeganie rzeczywistości było silnie zaburzone. Nauczyciele mnie nie znosili, bo nie byłam przecież chorą psychicznie młodą dziewczyną, tylko krnąbrną, bezczelną, pyskatą gówniarą z lekceważącym stosunkiem do nauki. W klasie też nie byłam lubiana – chociaż nikt już nie dokuczał mi wprost, często się ze mnie naśmiewano za plecami i miałam łatkę szkolnego czuba. Byłam bardzo wrogo nastawiona do ludzi z klasy – ale tylko dlatego, że w swoim psychotycznym mniemaniu „broniłam się” przed ich „atakami”.
Pomocy nie udzielił mi NIKT – ani w rodzinie, ani w szkole. Moje problemy były rzekomo wynikiem buntu młodzieńczego oraz niedoboru klęczenia na grochu, „wyrośnie z tego” i „życie ją jeszcze nauczy”. Kropka.
Poza tematem, którym wtedy obsesyjnie się fascynowałam, także na tle psychotycznym, ratowały mnie… Gwiezdne Wojny. Czasem po szkole, korzystając z nieobecności mamy w domu (miała dodatkową pracę), zasiadałam przez TV i odpalałam któryś z Epizodów na kasecie wideo. Dodam, że było to jeszcze przed premierą Zemsty Sithów – więc z wypiekami na twarzy śledziłam kolejne nowinki i przecieki dotyczące nadchodzącego filmu. Udzielałam się też na pewnym znanym wtedy polskim forum (obecnie nie istnieje, pod adresem forum znajduje się jakaś randomowa strona reklamowa), fakt, że zdarzało mi się tam debilnie zachowywać – ale kto mając 17 lat nie zachowywał się debilnie…? Do tego mając poważne, nieleczone zaburzenia psychiczne. Ale ogólnie miło wspominam to miejsce. Ba, to właśnie tam po raz pierwszy w życiu zdecydowałam się pokazać swoje rysunki szerszej publiczności – był to 2003/2004 rok. Narysowałam serię komediowych pasków komiksowych o bohaterach Star Wars w wersji anthro. Ku mojemu zdumieniu, odzew był pozytywny. Czasem tylko ktoś miał zastrzeżenia do spraw technicznych, ale ja dopiero raczkowałam w tej dziedzinie, nie miałam tabletu graficznego, a pirackiego PSa ogarniałam o tyle o ile. Niestety, w przypływie jakiegoś dołka skasowałam swoją stronę z tymi komiksami, a paski zginęły na zawsze chyba przy okazji nagłego formatu dysku.
Okres liceum to bez wątpienia najgorszy okres mojego życia. W pierwszej klasie miałam egzamin poprawkowy z, a jakże, matematyki. Groziło mi powtarzanie klasy, „koledzy” – ambitne, młode wilczki – fukali na mnie, że zaniżam średnią i statystyki, a ja miałam kurewskiego doła i przez całe wakacje myślałam tylko o samobójstwie. Ryłam te cyferki wraz z korepetytorką i naprawdę całym sercem i umysłem starałam się zobaczyć w nich jakąkolwiek logikę, którą jakoś zrozumiem… A potem, wieczorem, słuchawki na uszy i długie rozkminy, jak to jest, jak to zrobić, w jakim miejscu, jaką ilością alkoholu (nigdy nie piłam, swoją drogą) popić jakie leki…
Ale zdałam na to 2. Myśli samobójcze miałam jeszcze do 2014 roku. Ale przeżyłam najgorsze. Jestem, żyję. I w kurwę bym żałowała, gdybym tam po drugiej stronie dowiedziała się, co dobrego było mi pisane dużo później. :)
Uciekałam w gry, a jakże. W pierwszej klasie liceum udało mi się naciągnąć mamę na nowy komputer – też nie było to żadne cudo, ale przynajmniej działały na nim gry nowsze, niż te z 1997 roku. :) Moim faworytem był Jedi Knight II – Jedi Outcast. To była ostatnia płytka, którą dostałam od kolegi z gimnazjum – przekazał mi ją przez wspólnego znajomego, z którym chodził do jednej szkoły, a który mieszkał na mojej ulicy.
W JKII przegrałam mnóstwo długich godzin. Przygody Kyle’a Katarna naprawdę mnie wciągnęły. Poza tym, lepiej było biegać z mieczem świetlnym po galaktyce, niż myśleć ciągle o własnej śmierci.
No i tutaj powinna się skończyć historia nerda, który miał nieszczęśliwe dzieciństwo, bo w 2004 roku skończyłam osiemnaście lat. Ale jeszcze będzie pointa. Po 2005 roku moja fascynacja Gwiezdnymi Wojnami gdzieś się zatraciła. Obejrzałam w kinie Zemstę Sithów, było to wkrótce po mojej maturze, no i dupy mi nie urwało. A wręcz nie mogłam przeboleć, że Lucas poszedł na łatwiznę i uśmiercił Padme podczas porodu, z idiotycznego powodu brzmiącego „umarła, bo straciła wolę życia”. Co tam, że w Powrocie Jedi Leia wspominała swoją prawdziwą matkę.
To było moje pożegnanie z Gwiezdną Sagą – moje zainteresowanie wygasło, a późniejsze disneyowskie twory są dla mnie tragedią i nieporozumieniem. Może z wyjątkiem filmu Łotr 1, który jeszcze trzymał jakiś poziom i klimat.
W 2004 roku na dysku mojego komputera pojawiła się gra Painkiller. To właśnie PK sprawił, że zainteresowałam się wieloma innymi grami, a w 2005 roku, wkrótce po maturze, zaczęłam rysować i publikować swój drugi, ale pierwszy poważny :) komiks internetowy.
Weszłam w dorosłość z problemami i te problemy ciągnęły się za mną jeszcze wiele, wiele lat.
W lipcu 2021 roku zmarł mój ojciec. Skończyły się ciągłe awantury, kłótnie, stresy, inby. W październiku zamieszkałam z moim teraz już narzeczonym. Powoli zaczęło się dla mnie nowe, szczęśliwe życie. :)
Mam kogoś, kto mnie bezwarunkowo kocha, mam własne pieniądze – za które mogę kupić sobie gry czy jakiś sprzęt lub inny gadżet, mam też mnóstwo czasu wolnego – bo nie muszę pracować. Mam spokój i żyję sobie niczym nastolatka w wakacje – pod czym zdecydowana większość moich rówieśników nie może się podpisać. :)
Dodam, że ludzie mnie nie szanowali, a wielu z nich zadawało się ze mną tylko dlatego, że leciałam na każde ich skinienie i jeszcze cieszyłam się jak debil, że mogę komuś pomóc. Byłam wzorem przegrywa. Według normickich standardów brzydka, do tego dziwaczka, słabe oceny przez cały okres edukacji, studia o tyle o ile i jednak bez magistra, forever alone, staż pracy – całe 7 lat, a co jedna firma to gorsza od drugiej. Tymczasem przez ostatnie dwa lata intensywnie uczęszczałam na terapię – i będę uczęszczać jeszcze długo – i posiadłam tam różne ważne umiejętności, takie jak umiejętność stawiania granic, swobodne wyrażanie złości, a także „mam kompletnie wyjebane na to, co myślą i mówią o mnie inni”. Moje grono znajomych skurczyło się, mój kontent nadal nie zyskał popularności, ale w końcu czuję się dobrze sama ze sobą. Mam też bardzo udany i wyjątkowy związek – terapeutka sama powiedziała, że rzadko kiedy widzi się tak silną i zdrową więź. Tak, oboje jesteśmy zaburzeni psychicznie – chociaż chorujemy na coś innego.
No i cóż… Ludzie w moim wieku kiedyś mieli Pegasusy i 486, GameBoye i oryginalne kartridże z Pokemonami, mieli PSX, PS2… Teraz mają pełny etat, średnio udane związki z kobietami, które uważają ich hobby za dziecinadę oraz stratę czasu i wrzeszczące dzieciaki, których powołania na świat często żałują. Oczywiście, nie mówię, że wszyscy i że to reguła – nie. Ale widzę choćby po swoich tak zwanych znajomych, że większość z nich to, co najlepsze ma już dawno za sobą – bo sami tak myślą o swoim życiu. Dlatego z taką nostalgią wspominają lata 90 – bo wtedy byli młodzi, mieli plany, marzenia i „lepsze jutro było wczoraj”.
Ja tymczasem mam 38 lat i w końcu żyję. :) W końcu mam za co kupować sobie gierki, gadżety i bajery – i jednocześnie mam czas, żeby z tego korzystać. Czasy też zmieniły się na lepsze, przynajmniej pod pewnymi względami. Na przykład takimi, że teraz przemoc i nadużycia wobec dzieci nazywa się po imieniu: patologią. Na ulicach jest bezpieczniej – w latach 90 notorycznie zdarzały się sytuacje, że komuś rozbili głowę za 20 zł czy parę markowych butów. Można bez większych obaw jeździć też pociągami – szanse na to, że ktoś cię uśpi i zgwałci, okradnie, a potem wyrzuci z pędzącego składu są teraz jednak znacznie niższe, niż 25-30 lat temu. I tak dalej.
Jasne, współczesność niesie też wiele zagrożeń, ma wiele wad – ale o tym mówił już Arystoteles i jemu współcześni. :)
Nie jestem już przegrywem. Jestem dorosłą, szczęśliwą i spełnioną kobietą. :)
2 komentarze
Julka
Bardzo osobisty wpis…. Mój rocznik 82, też mam swoją „historię” i też kiedyś bardzo trudni było mi sobie z pewnymi rzeczami poradzić, nadal zresztą z nimi sobie lepiej lub gorzej radzę ale kiedyś przeczytałam że po pierwsze – teraz już jesteśmy dorośli i to my kształtujemy swoje życie. Po drugie – nasi rodzice, rodzina też zostali przez coś ukształtowani, naznaczeni i radzili sobie z tym też jak potrafili na daną chwilę. Po trzecie – spokoju nie znajdziesz nigdzie jeśli nie będziesz go mieć w sobie (też nad tym pracuję całe życie, zwłaszcza że i pod względem temperamentu jestem tzw.niespokojnym duchem. I wreszcie – ten spokój może przynieść tylko wybaczenie. Innym, sobie – często to sobie najtrudniej wybaczyć. Brzmi to wszystko dla ciebie może jak banał ale ja to sprawdziłam i co dzień sprawdzam na sobie. A mamy ze sobą wiele wspólnego, wiele doświadczeń, wiele „ucieczek”. Ty chyba w gry, ja zdecydowanie w książki.
Pozdrawiam ciebie serdecznie i zapraszam do mnie flowersblossominthewintertime.blogspot.com
Lou Fontaine
Dziękuję za komentarz. :) U mnie sprawa jest o tyle popierniczona, że przez swoje cudowne dzieciństwo mam teraz poważną chorobę psychiczną, która sprawia, że postrzegam świat tak a nie inaczej. Leczę się 18 lat, a na sensowną terapię uczęszczam dopiero od dwóch lat, bo poza obecną terapeutką nikt nie umiał ze mną pracować.