Dzielimy się obowiązkami i akurat dzisiaj była moja kolej na poranny spacer z Niurą. Poranny to za dużo powiedziane, bo oczywiście za sprawą Lerivonu spałam do 11:30, ale Niurze nic to nie robi, bo ona śpi tyle samo co my.
Przy okazji tego spaceru miałam iść do paczkomatu, który jest dwie ulice dalej, ale ostatecznie uznałam, że pójdę dłuższą trasą. Było chłodno i rześko po wiosennym deszczu, więc tym fajniej.
Najpierw poszłam na wielką “łąkę”, czyli miejsce, gdzie kiedyś była fabryka o nazwie Linodrut. W czasach PRLu był to ogromny zakład przemysłowy, pewnie już w jakiejś wcześniejszej notce o tym wspominałam, ale przypomnę, że moja babcia przez wiele lat pracowała tam jako księgowa.
Obecnie wszędzie rośnie wysoka trawa i mnóstwo młodych drzewek, a gdzieniegdzie są wydeptane ścieżki – ludzie z okolicznych osiedli spacerują tam z psami, można też tamtędy dojść na skróty w różne miejsca, a i plenerowi imprezowicze i pijaczki też korzystają z zarośniętej łąki. Już tylko gdzieniegdzie widać ślady po tym, że kiedyś znajdowała się tam wielka fabryka – tu i tam leżą cegły lub jakiś gruz, widać małe rowy po wykopanych przez złomiarzy kablach, gdzieniegdzie można też natknąć się na fragmenty starych płyt chodnikowych i asfaltu. Najwięcej niestety jest śmieci i potłuczonych butelek po alkoholu, na co musiałam uważać spacerując z eksplorującą zarośla Niurą.
Pokręciłam się też wokół dawnych zabudowań, które były częścią Linodrutu, ale ocalały bo ktoś je wykupił. Jeden z budynków jest odnowiony i zagospodarowany, natomiast dawna stołówka dla pracowników jest opuszczona i w kiepskim stanie. Zrobiłam zdjęcie ironiczno-filozoficznych napisów na murach. A tam, gdzie widzicie ogromną ilość krzaków i zarośli, w czasach mojego dzieciństwa znajdował się mały park – tudzież skwer. Były ławeczki, alejki, rosły roślinki, stały huśtawki i karuzela dla dzieci. Chodziłam tam często z mamą na spacery. Obecnie wszystko zarosło i wiedzie tam tylko jedna jedyna, wydeptana ścieżka między ogromnymi krzakami i drzewami.
Kolejnym punktem na trasie był park im. Jacka Kuronia, i Niura jak to Niura, przestała mieć chęci na dalszą wędrówkę, w efekcie czego zaczęła się wlec jak krówsko. No ale do domu był jeszcze kawałek. Szłam ulicą Armii Krajowej, minęłam familok, w którym na początku lat 50 mieszkali moi dziadkowie i moja mama jako bardzo mała dziewczynka, a wcześniej – pozostałości torów, które wiodły z Linodrutu na bocznicę kolejową, z której pociągi towarowe włączały się do ruchu.
Ostatnim przystankiem był paczkomat, odebrałam dla Misia paczkę i z racji, że musiałam trzymać ją w ręce – nie robiłam już zdjęć. Zresztą tam dalej nie ma już żadnych ciekawych szczegółów, także jeszcze rundka wokół mojej dawnej szkoły i wróciłam z psicą do domu.
faktyczne, wszystko zarasta piorunem!
U nas tez już kwitną kasztany…